DOŁĄCZ DO SUBSKRYBENTÓW

NEWSLETTERA

Interna powinna być dziedziną priorytetową

 

Najnowsze informacje o XXI Gali Nagród Złoty OTIS
blank

Rozmowa z prof. dr. hab. med. Jackiem Imielą, konsultantem krajowym w dziedzinie chorób wewnętrznych, prezesem zarządu głównego Towarzystwa Internistów Polskich.

Gdy dwa lata temu udzielał Pan profesor wywiadu ?Światowi Lekarza?, alarmował Pan, że interna jest w głębokim kryzysie. Czy widać jakieś symptomy poprawy?

Niestety sytuacja z dnia na dzień się pogarsza. Katastrofa, przed którą wtedy ostrzegałem, jest coraz bliżej. Zamykanych jest wiele oddziałów wewnętrznych, część z nich przekształca się w oddziały specjalistyczne, ze zmniejszeniem ilości łóżek internistycznych. W szpitalach prywatnych czy spółkach prawa handlowego, w ogóle się ich nie tworzy, bo jest to nieopłacalne.

Z czego to wynika?

NFZ za nisko wycenia procedury internistyczne. Chory to zazwyczaj pacjent w podeszłym wieku i jeśli w szpitalu wylądował np. z powodu zapalenia płuc, to na ogół cierpi również na wiele innych schorzeń: niewydolność serca czy cukrzycę, i każda z nich musi być leczona. Tymczasem NFZ płaci tylko za jedną jednostkę chorobą.

Jak rozwiązać ten problem?

Finansowanie musi być  znacznie większe. Propozycji jest wiele, oczywiście nie da się wszystkiego sfinansować, ale musi zostać uwzględnione, że w postępowaniu w internie leczymy i diagnozujemy wiele jednostek chorobowych. Więc albo należy wyraźnie zwiększyć finansowanie głównych procedur albo niech NFZ płaci przynajmniej za dwie z nich. Trzeba także zwiększyć kontrakty internistyczne. Jeżeli nie dojdzie do zmian, szpitale, które utrzymują oddziały wewnętrzne, będą w dalszym ciągu się zadłużać. A pacjenci nie będą mieli gdzie się leczyć… Do wielu dociera to dopiero wtedy, kiedy ich matka albo ojciec trafia do szpitala i ląduje na korytarzu?

Bo napływ pacjentów do interny, na co zwracał pan uwagę, jest większy niż kiedykolwiek wcześniej.

Oddziały wewnętrzne w szpitalach są obciążone gigantyczną pracą, bo tam z izb przyjęć czy SOR-ów trafiają chorzy, których nie przyjmują oddziały specjalistyczne. Z bólem brzucha nie kieruje się ich na gastrologię czy chirurgię, ale najpierw są diagnozowani i leczeni na internie. Zwiększa się też napływ pacjentów z POZ…

Wielokrotnie wskazywał Pan na to, jak złe warunki pracy internistów w POZ, rzutują na pogorszenie sytuacji w szpitalach.

Lekarze w POZ mają kłopoty z dobrą diagnostyką chorych, dlatego wielu pacjentów, którzy mogliby tam być rozpoznawani i leczeni, trafia do szpitala. Uzdrawianie sytuacji należy rozpocząć od poprawienia warunków w POZ, a wiem, że prace w tej dziedzinie trwają. Wtedy do szpitali być może trafiałoby mniej chorych. Należałoby również coś zrobić z tym, że choć w POZ jest więcej internistów niż lekarzy rodzinnych, to lekarze rodzinni mają dominującą pozycję. Tymczasem między trzema grupami: internistami, lekarzami rodzinnymi i pediatrami w POZ nie powinno być konkurencji, ale pełna współpraca. Wszyscy powinni mieć te same prawa, by zapewnić dobrą ambulatoryjną opiekę chorym.

Do tego wszystkiego coraz mniej lekarzy wybiera specjalizację z chorób wewnętrznych. Dlaczego?

To równie niebezpieczny proces. Po wprowadzeniu nowego, modułowego systemu specjalizacji, lekarze rzadziej wybierają pełne, pięcioletnie szkolenie z chorób wewnętrznych. Wolą mieć przez trzy lata internę, a następnie kontynuować specjalizację szczegółową np. gastrologię. Poza tym w obecnie obowiązującym systemie, moduł internistyczny nie kończy się egzaminem, więc lekarze nie muszą porządnie uczyć się interny, wystarczy, że odbędą praktykę i staże, moduł internistyczny zalicza kierownik specjalizacji, a zdają dopiero egzamin specjalizacyjny. Efekt jest taki, że w oddziałach wewnętrznych jest coraz mniej internistów. Poza tym wielu młodych lekarzy wyjeżdża z Polska, bo zbyt mało zarabiają.

Jest Pan rozczarowany postawą młodych?

Przeciwnie! To w nich cała nadzieja! To wspaniałe pokolenie, ale ono jest trochę marnowane przez obecnie obowiązujący system. Niedawno w Warszawie na ulice wyszli rezydenci ze słusznymi postulatami podwyżek, przestrzegania kodeksu pracy i uregulowania czasu dyżurów. Im się po prostu należy godziwe wynagrodzenie za to, co robią! Młodzi Polacy są dobrze wyszkoleni, znają języki i są natychmiast przyjmowani w ośrodkach medycznych w Europie czy na świecie, tymczasem w kraju nie mogą liczyć na wiele.

Czy zawód internisty stał się dziś zajęciem dla pasjonatów? Takie opinie zaczęły się pojawiać.

To system sprawił, że niestety tak to zaczyna wyglądać. Przy tym nawale pracy i biurokracji, lekarzom coraz trudniej jest pamiętać o tym, że nie leczymy przypadku, tylko chorego człowieka. W medycynie jest coraz mniej humanizmu. Młodym nieraz bardziej się kalkuluje zajmować wyłącznie chorobami serca czy przewodu pokarmowego, niż wskoczyć w kocioł tej potężnej, wielokierunkowej pracy i obciążeń. Zajmują się więc interną ci, którzy albo to lubią, albo nie mają innego wyjścia. To jest postawione na głowie! System wymaga głębokiej reformy tak, by pracownicy służby zdrowia byli dowartościowani, opłacało się im pracować, ale także, by wiedzieli, dlaczego robią to, co robią. Medycyna to zawód, do którego dawniej trzeba było mieć powołanie, a dziś takie podejście staje się coraz rzadsze.

To wszystko, o czym Pan mówi, daje bardzo czarny obraz. Czy jest jeszcze nadzieja dla interny?

To prawda, sytuacja wygląda bardzo źle. Może nawet dojść do upadku interny, ale takiego scenariusza wolę sobie nawet nie wyobrażać! A jest jeszcze jeden problem, o którym dotąd nie wspomniałem: to kwestia obsady pielęgniarskiej, salowych i sanitariuszy. W oddziałach wewnętrznych ten personel jest niezwykle obciążony pracą, a przy tym bardzo mało zarabia. W efekcie, jeśli ma możliwość pracy w innym miejscu, gdzie otrzyma lepsze pieniądze, a ma mniej obowiązków, zawsze wybierze ten drugi wariant. Tak więc oprócz braku lekarzy, borykamy się również z ogromnymi niedoborami pielęgniarek i sanitariuszy. Dramat polega na tym, że te problemy narastają od wielu lat, a aktualna władza musi się z nimi zmierzyć, mimo że nie ona je spowodowała. Wierzę, że przy wspólnych staraniach, uda się przywrócić internie właściwą rangę.

Uczestniczy Pan w licznych spotkaniach w ministerstwie, czy rządzący rozumieją problemy, z którymi borykają się interniści? Zaczną działać?

Jesteśmy słuchani, natomiast rozwiązania muszą być kompleksowe. Doszliśmy do kresu, musi nastąpić zwiększenie finansowania opieki zdrowotnej w Polsce. Przedstawiliśmy nasze propozycje i czekamy, jakie będą dalsze kroki ze strony władzy. Bardzo by nam zależało, żeby interna stała się dziedziną priorytetową. Żeby namówić lekarzy do pracy w oddziałach wewnętrznych, trzeba móc im zaoferować głównie lepsze pieniądze. To bardzo trudne zagadnienie, ale trzeba się z tym zmierzyć. Mam nadzieję, że zrozumienie przez władzę naszych problemów przełoży się na konkretne działania.

Jak przez ponad 40 lat praktyki Panu udaje się zachować wrażliwość na pacjenta?

Niektórzy mówią mi: ty jesteś szalony, walczysz z wiatrakami. Ale medycyna to cudowny zawód, który w miarę upływu lat, cenię coraz bardziej. Kłopoty narastają, ale ja jestem przyzwyczajony do walki i nie odpuszczam. Uważam, że ludziom trzeba pomagać, a medycyna na tym właśnie polega. Dlatego tak ją lubię. Dałem temu wyraz m.in. w książce beletrystycznej ?Medycyna moja miłość?.

Rozmawiała Joanna Stanisławska

blank

Więcej od autora

Chcesz być na bieżąco z informacjami ze świata medycyny?

Zaprenumeruj bezpłatnie ŚWIAT LEKARZA 3D