O edukacji zdrowotnej w polskich szkołach
Doceniam potrzebę wprowadzenia edukacji zdrowotnej jako nowego programu szkolnego. Nie wiem, dlaczego trzy ministerstwa, które podjęły temat, już ustaliły wykluczenie z nowego przedmiotu uczniów klas I–IV.
W moich wspomnieniach z pierwszej klasy podstawówki króluje „Klub Wiewiórka”, niewygodne, ale jednak profilaktyczne buty „juniorki”, gimnastyka na korytarzu kilka razy w tygodniu i wietrzenie klasy w połowie każdej lekcji, także zimą. Jak widać, do dziś te doświadczenia pamiętam. Młodszym rocznikom podpowiadam, że w ramach „Klubu Wiewiórka” uczono myć zęby, a z tego, co słyszę od stomatologów, sztuka ta jest nadal niezbyt popularna i nie do końca przez Polaków zgłębiona. Dlaczego zatem uczyć jej, o ile w ogóle ktoś zamierza to robić, bo stomatologia refundowana jest słabo, od klasy IV?
A może mycie, higiena jamy ustnej, walka z płaskostopiem, wzmacnianie odporności są passé i w obecnych czasach zostały wyparte przez wychowanie seksualne, problemy zdrowia psychicznego i walkę z otyłością? Nie można tego wykluczyć; postęp musi być, straty też.
Z niecierpliwością czekam więc na szczegółowy program lekcji edukacji zdrowotnej. Pragnę tylko zwrócić uwagę, że już w latach 60. ubiegłego wieku prowadzono w szkołach akcje profilaktyczne z regularnością szwajcarskiego zegarka i podczas nich uczono, jak dbać o zdrowie w życiu codziennym. Rozumiem, że nowocześniej jest zacząć od pisania podręcznika. Pewnie tak, byle na nim nie skończyć.
A może równolegle do prac programowych zrealizować projekt śp. posła Rajmunda Millera, wiceprzewodniczącego Komisji Zdrowia Sejmu i wprowadzić w każdej klasie oraz szkole darmowe, oparte na najnowszych zasadach dietetyki i medycyny stylu życia, zbilansowane obiady dla każdego ucznia? Zdrowe odżywianie to podstawa profilaktyki, może więc zacząć od dobrego początku?
Paweł Kruś
Wydawca