Ta sytuacja miała miejsce pod koniec listopada.
R. od czterech lat leczy się onkologicznie. Obecnie przechodzi chemioterapię w formie domowych infuzorów, które po całkowitym opróżnieniu – co zazwyczaj ma miejsce w trzeciej dobie – należy odpiąć od portu naczyniowego.
R. mieszka w Radomiu, leczy się w Warszawie. Co dwa tygodnie dojeżdża do stolicy na badania i po kolejny infuzor. Do domu wraca z zaświadczeniem, a właściwie „prośbą” (słowo „proszę” widnieje na dokumencie medycznym podpisanym przez lekarz prowadzącą) o odpięcie infuzora. Na innym dokumencie, z którym R opuszcza Warszawę – karcie informacyjnej z hospitalizacji jednodniowej – w uwagach można przeczytać, że „jeśli wlew chemioterapii odbywa się poprzez infuzor („pompka”), na odłączenie urządzenia należy zgłosić się do Narodowego Instytutu Onkologii lub najbliższej placówki medycznej”.
Odpięcie trwa 5 minut.
Chemioterapia w tym schemacie rozpoczęła się 31 października. Według lekarz prowadzącej na odpięcie infuzora R. nie musi wcale dojeżdżać do Warszawy – po to R. dostaje wspomniane zaświadczenie, a właściwie prośbę. Do niedawna się to udawało: co 14 dni R. zjawiał się w Radomskim Centrum Onkologii, którego nadal jest pacjentem, gdzie – jak mówi pół żartem, pół serio – „odzyskiwał wolność”.
Do czasu. 28 listopada ku swojemu wielkiemu zdumieniu w gabinecie zabiegowym R. usłyszał, że tym razem nie zostanie odpięty, bo w międzyczasie „zmieniły się procedury”. Zszokowany R. tłumaczył, że zawsze robi to w tej placówce i że nigdy nie było z tym problemu, jednak pielęgniarka była nieugięta. Na prośbę R. kobieta poszła poradzić się lekarza. Wróciła z potwierdzeniem, że „zmieniły się u nas procedury, nie możemy pana odpiąć. Musi pan jechać do Warszawy, bo w Radomiu raczej nikt tego nie zrobi”.
Była sobota. W trzeciej dobie wlewu R. zaczyna czuć się bardzo źle. To w końcu chemioterapia na zaawansowaną postać rozsianego nowotworu – kto ją przeszedł lub widział pacjentów, który ją przechodzili, ten rozumie.
Zaczęła się lawina telefonów i wycieczka po radomskich placówkach. Tu nie mogą, tam nie mogą, w kolejnym szpitalu nie, tam też nie da rady.
W końcu żona R. dodzwoniła się na oddział onkologiczny Mazowieckiego Szpitala Specjalistycznego na Józefowie (północne obrzeża Radom). Dyżurna pielęgniarka powiedziała, żeby R. do nich przyjechał, co też zrobił. W czasie odpinania infuzora pielęgniarki z tej lecznicy nie kryły swojego oburzenia, żeby tak traktować ciężko chorych pacjentów.
R. wrócił do domu „wolny”, ale wykończony. Fizycznie i psychicznie.
Tytułowe przeklęte słowo na P już się w tym felietonie pojawiło. To słowo to PROCEDURY. Dla organizacji i właściwego funkcjonowania opieki zdrowotnej są one rzecz jasna niezbędne, pozwalają bowiem na spójne i zgodne z aktualną wiedzą medyczną podejście do diagnozowania, leczenia oraz opieki nad pacjentami. Mają zapewnić im bezpieczeństwo, efektywność terapii oraz zminimalizować ryzyko błędów medycznych. To tak jakby „medyczna litera prawa”. A gdzie jego duch?
Ludzie nie tylko nie powinni, ale wręcz nie mogą stać się niewolnikami procedur, bo w tym wszystkim ginie z oczu człowiek. Obawa o złamanie procedur i możliwe tego konsekwencje w ochronie zdrowia są zrozumiałe – mówimy w końcu o życiu (!) ludzkim. Czy jednak większym ryzykiem nie jest odesłanie z kwitkiem przewlekle chorego człowieka w trakcie chemioterapii paliatywnej? Zmiany procedur byłyby do przyjęcia, gdyby dana placówka wskazała pacjentowi inną lecznicę w regionie, w której dana czynność zostałaby przeprowadzona. Pacjent z gorączką nie musiałby wtedy tułać się od szpitala do szpitala. W przeciwnym wypadku pozostaje stres, uruchamianie znajomości, „wiszenie na telefonie”, główkowanie, zmęczenie i ostatecznie zniechęcenie do terapii.
Tak właśnie czuł się R. Tak czuje się każdy pacjent, który nie uzyskuje pomocy z uwagi na „procedury”.
Procedury są bardzo ważne, ale nie mogą być kulą u nogi.
Medycyna idzie do przodu. Pojawiają się nowe idee, koncepcje, o urządzeniach, lekach i technologiach nie wspominając. Dawniej pacjent z nowotworem o leczeniu domowym za pomocą infuzorów mógł co najwyżej pomarzyć. Dziś ma tę możliwość. Tyle tylko, że za tą nowoczesnością musi jeszcze nadążyć czynnik ludzki.
Ewa Podsiadły-Natorska
redaktor prowadząca światlekarza.pl