Młoda, 33-letnia kobieta, matka dwojga małych dzieci, od kilku tygodni źle się czuła (było to jeszcze przed pandemią) ? miała podwyższoną temperaturę, bolały ją mięśnie, kości, z każdym dniem coraz bardziej słabła. Domowe środki nie pomagały, na inne nie chciała się decydować bez konsultacji z lekarzem, bo jeszcze karmiła piersią swoje drugie dziecko. Kiedy jednak zdecydowała się skontaktować z lekarzem, ten zalecił kontynuować terapię naturalną.
Nie pomagało, a wręcz było gorzej. Pewnego dnia kobieta zauważyła, że na jej skórze pojawiły się krwawe wylewy. Lekarz przez telefon (już rozpoczął się czas pandemii) orzekł, że przy niemowlęciu to może się zdarzyć, może to efekt urazów, może dziecko za mocno kopnęło nóżką? I dodał, że to samo zniknie.
Zamiast znikać, takich zmian przybywało, natomiast sił ubywało. Któregoś ranka nie mogła nawet wstać z łóżka. Matka, która zamieszkała razem z nią, pomagając w codziennych czynnościach, zawiozła córkę na najbliższy SOR. Po kilku godzinach oczekiwania (test na Covid-19 ujemny) kobieta dostała zastrzyk przeciwbólowy z zaleceniem telewizyty u lekarza rodzinnego, gdyby się nie poprawiało.
Nie poprawiało się. W desperacji rodzice zaczęli obdzwaniać znajomych, szukając pomocy ? co dalej? Od jednego z nich otrzymali kontakt do lekarki, cieszącej się opinią eksperta od trudnych spraw. Ta, po wysłuchaniu, jak wygląda sytuacja, natychmiast przyjechała. Tylko spojrzała na kobietę i od razu chwyciła za telefon. A rodzicom powiedziała ? Nie chcę straszyć, ale to wygląda na ostrą białaczkę szpikową?Ale gdyby znalazł się dawca?
Miała rację. To była ostra białaczka szpikowa. Dawcą, co wykazały badania, mógłby zostać jej brat. Tylko że organizm kobiety był tak wyniszczony, że w tamtym momencie przeszczepu nie dałoby się wykonać.
Lekarze nie pozostawiali złudzeń, że pacjentka ma niewielkie szanse na przeżycie. Konieczne były operacje, m. in. usunięcie śledziony. Ale podjęli walkę, która zakończyła się na tyle sukcesem, że przeszczep komórek macierzystych szpiku mógł zostać przeprowadzony.
To jednak nie koniec zmagań z chorobą. Od przeszczepu minął dopiero miesiąc, a to, czy i jak się przyjął, będzie można powiedzieć za ok. dwa miesiące. Przez ten czas pacjentka powinna przyjmować lek, który zapobiega jednemu z najgroźniejszych powikłań, jakie grożą osobom po transplantacjach, a mianowicie zakażeniu wirusem cytomegalii. Dla nich ten wirus, który dla osób zdrowych nie jest groźny, może okazać się śmiertelny. To, że lek nie jest w Polsce refundowany, to już całkiem inna sprawa.
Dlaczego historia tej młodej kobiety tak zapadła mi w pamięć, że postanowiłam poświęcić jej felieton? To zapewne, niestety, w kontekście relacji pacjent-lekarz, nie jest przypadek odosobniony, ale szczególnie drastyczny. Ani rodzice , ani sama pacjentka, nie mogą zrozumieć, dlaczego tylu lekarzy, u których z początkiem choroby szukali pomocy, nie zajęli się kobietą, jak należałoby, nie zlecili choćby tak prostego badania, jak morfologia krwi z rozmazem, które to badanie już skierowałoby podejrzenie na chorobę krwi. Dlaczego nie zaświeciła im się w głowie czerwona lampka, kiedy pacjentka sygnalizowała krwawe wybroczyny na skórze i sugerowali urazy, bo ?dziecko mogło kopnąć nóżką??
Tych ?dlaczego? jest dużo, dużo więcej. ? Gdyby nasza córka została wcześniej zdiagnozowana, nie musiałaby tyle cierpieć, przechodzić tylu operacji, być na skraju życia i śmierci. Dlaczego diagnoza zapadła tak późno? ? pytają rodzice.
Pytań rodzi się wiele, ale i wiele może być odpowiedzi. Brak empatii? Niewiedza? Biurokracja? A może wszystko naraz? Jedno wydaje się oczywiste ? zwłaszcza obecnie, w tych trudnych pandemicznych czasach, lekarz pacjentowi nie może być wilkiem.
Bożena Stasiak