Styl pracy profesora Mądroszkiewicza pozwalał nam na samodzielne rozwinięcie skrzydeł, na wybicie się tych, dla których okulistyka stała się pasją ? mówi prof. Jerzy Szaflik.
Powiedział Pan kiedyś: ?To takie ważne ? mieć szczęście do ludzi i ludzi do szczęścia?. Jakże te słowa pasują do Pańskich relacji z prof. Marianem Mądroszkiewiczem, o którym niejednokrotnie mówił Pan, że stał się Pana pierwszym niezwykłym mistrzem. Jak to się zaczęło?
Na studiach szukałem swego miejsca w medycynie. Wymyśliłem sobie, że będę neurologiem, nawet zacząłem staż, ale już po miesiącu wiedziałem, że to nie dla mnie, zbyt spokojne, zbyt stacjonarne. Nie miałem jednak pomysłu, jak się z tego wycofać. Z pomocą przyszedł przypadek, a konkretnie spotkanie z wybitnym uczonym, profesorem nauk medycznych, Józefem Japą. Był jednym z organizatorów Śląskiej Akademii Medycznej i zaproponował mi pracę w swoim zespole. To było ogromne wyróżnienie, tylko że mnie interna nie interesowała. Delikatnie usiłowałem powiedzieć to profesorowi, przekonany, że już w ogóle nie będzie chciał ze mną rozmawiać. Tymczasem on spytał, gdzie wobec tego widziałbym swoją przyszłość. Wydukałem, że w okulistyce. A on na to, że świetnie się składa, bo dobrze zna szefa okulistyki, profesora Mądroszkiewicza. Profesor mieszkał w Krakowie, ale dojeżdżał, najpierw do Zabrza, gdzie początkowo klinika się mieściła, a potem, jak została przeniesiona, do Katowic. I tak to się właśnie zaczęło.
Od razu czuł Pan, że profesor stanie się Pana mistrzem, czy też to przekonanie przyszło z czasem?
Od razu czułem, że to niezwykły człowiek, z klasą, bardzo solidny i nieprzeciętnie twórczy. Wspaniale traktował pacjentów, uczyłem się od niego, jak z nimi rozmawiać, jak się do nich odnosić. A także, jak panować nad emocjami, szczególnie w sytuacjach, kiedy nie każdemu można było pomóc. Ja bardzo przeżywałem każdy kontakt z chorym, podchodziłem do tych kontaktów zbyt emocjonalnie. I chyba byłem pojętnym uczniem, profesor darzył mnie sympatią.
Ale ci, których sympatią nie darzył, podobno mieli z nim ciężkie życie.
To prawda, i to nie bardzo mi się podobało, ale po latach musiałem przyznać, że w ocenianiu innych miał rację i chyba z tymi ocenami nigdy się nie mylił. Po prostu miał nosa do wyczuwania, kto jest człowiekiem zasługującym na uwagę i szacunek, a kto nie. I po latach to doceniłem.
Jak na co dzień pracowało się z profesorem Mądroszkiewiczem? Co dała Panu możliwość tej współpracy?
Przede wszystkim, mimo że w tamtych latach o takim dostępie do światowych nowinek, jaki mamy dziś, można było tylko pomarzyć, profesor sam poszukiwał nowych doniesień i z nami się nimi dzielił. W każdy czwartek spotykał się z całym swoim zespołem, w domowej atmosferze, przy kawie, herbacie i upieczonym przez którąś z doktorantek cieście, i razem dyskutowaliśmy o tym, co ciekawego wydarzyło się w klinice, co udało nam się interesującego znaleźć w bibliotece, na jakie publikacje powinniśmy zwrócić szczególną uwagę. Streszczał nam artykuły, które uważał za ciekawe i z którymi powinniśmy się zapoznać. Styl pracy profesora nam na samodzielne rozwinięcie skrzydeł, na wybicie się tych, dla których okulistyka stała się pasją.
Tak, jak w Pana przypadku. I tak uczeń stał się mistrzem.
Zanim jednak to się stało, choć muszę przyznać, że w moim przypadku dość szybko, bo i obie specjalizacje, i doktorat zrobiłem przed wyznaczonymi terminami, to przez trzy lata, niestety tylko przez trzy lata, obserwowałem dokonania profesora, w wielu z nich także uczestniczyłem. Byłem Mu bardzo wdzięczny, że, odkąd tylko znalazłem się w jego zespole, wybierał mnie najpierw do biernego asystowania przy zabiegach, bym mógł niebawem sam je wykonywać. To był dla mnie ogromny zaszczyt, kiedy np. w charakterze trzeciego mogłem trzymać i napinać nitkę, tzw. cugiel, przy wykonywaniu zabiegu zaćmy.
Profesor Mądroszkiewicz miał mnóstwo wspaniałych pomysłów, które próbował realizować i w większości to się udawało. I miał niezwykłe wyczucie, tak w sytuacjach, kiedy trzeba było podjąć jakąś decyzję diagnostyczną, jak i przy opracowywaniu innowacyjnych metod. To on stworzył metodę wydłużania mięśni w zezie zbieżnym jednostronnym lub naprzemiennym, która została nazwana metodą Mądroszkiewicza. Rozpowszechnił w Polsce metodę silikoekstrakcji, która miała zastąpić krioekstrakcję w usuwaniu zaćmy. Co prawda w praktyce krioekstrakcja zwyciężyła, ale ta stworzona przez profesora była twórcza. Wymyślił specjalny klips do wykorzystywania przy operacjach odwarstwienia siatkówki, który miał być przydatny w leczeniu otworów w plamce. I ciągle eksperymentował w chirurgii oka, o jego dokonaniach pisano w międzynarodowych specjalistycznych czasopismach.
Podobno tym, którzy mieli niezłe zadatki na świetnych okulistów, potrafił niekiedy wybaczać.
Owszem, ale tylko w sytuacjach, kiedy nie stanowiło to dla nikogo zagrożenia, a szczególnie dla pacjentów. Tu mogę przywołać pewne zdarzenie, choć może nie powinienem, bo jest dla mnie nieco wstydliwe. Ale z drugiej strony pokazuje, jak wspaniałym człowiekiem był profesor Mądroszkiewicz. Otóż kiedyś spędziłem wieczór na imprezie, gdzie trochę nadużyłem… Następnego dnia rano musiałem być w klinice. Mając świadomość, że profesor zechce wziąć mnie do asysty, do tego cugla, zaszyłem się gdzieś w kącie. Aż tu słyszę głos profesora: ?Jerzy, chodź!?. Cóż było robić, poszedłem. Ja właściwie na tym ?sznurku? umierałem. A profesor miał tego dnia kilka zabiegów zaćmy! Jakoś wytrzymałem, a tuż po zabiegach profesor wezwał mnie do siebie. No, teraz to już mnie na pewno wyrzuci. On tylko spytał: ?Piłeś??. ?No, piłem??. Profesor otworzył szafkę, wyjął szklaneczkę i nalał mi pięćdziesiątkę koniaku, mówiąc: ?Pij, to ci dobrze zrobi?. Widząc jednak, że z trudem mi to przychodzi, nalał ponownie ze słowami: ?Toś wczoraj musiał sporo wypić, to teraz na drugą nogę??.
I faktycznie, odżyłem. Ale to był jedyny, pierwszy i ostatni raz, że pojawiłem się w klinice ?wczorajszy?.
Jak w kilku słowach mógłby Pan określić profesora Mądroszkiewicza?
To niezwykle barwna, piękna postać, wspaniały naukowiec, dydaktyk i praktyk, który nigdy nie wchodził w jakieś układy. I tylko wielka szkoda, że przymuszony okolicznościami, musiał zrezygnować ze stanowiska szefa kliniki. Ale to już zupełnie inny temat.
Rozmawiała Bożena Stasiak