Przez 30 lat zarządzał szpitalem, który był wzorem dla innych lecznic, jego prace naukowe wydawano za granicą, współtworzył pierwsze w Polsce sanatorium dla chorych na gruźlicę. To tylko część zasług Adama Chełmońskiego, wciąż pozostającego jednak w cieniu brata Józefa, słynnego malarza. O tej niezwykłej postaci rozmawiamy z Katarzyną Mikulską, znawczynią biografii wybitnego lekarza
Czy malarzy cenimy bardziej niż lekarzy? Józef Chełmoński jest właśnie fetowany wielką wystawą w Muzeum Narodowym. Równocześnie mija setna rocznica śmierci jego brata, wybitnego medyka oraz społecznika – i ten temat spowija cisza.
Człowiek od zarania dziejów lubił otaczać się ładnymi przedmiotami, w tym także obrazami. Nic dziwnego, że podziwiał też ich twórców. Ludzie nauki, o ile nie dokonają czegoś naprawdę spektakularnego, mają szansę na zdobycie popularności co najwyżej w swoim środowisku.
Czy za życia Adam też był w cieniu Józefa?
Nie. To Adam zazwyczaj pomagał Józefowi, nazywającemu brata Adulciem, w wielu kwestiach, zwłaszcza finansowych. Sam cieszył się sławą wybitnego lekarza, który jest bez reszty oddany pacjentom. Edukował ich, przyjmował w domu, w środku nocy, często nie brał pieniędzy za wizytę. Był niezwykle szanowanym człowiekiem. Nikomu nie odmawiał pomocy i jemu także nie odmawiano, na przykład, gdy trzeba było wykonać jakieś prace w gospodarstwie w Adamowiźnie, gdzie miał swój dworek, w którym mieszkał z rodziną.
Józef Chełmoński, zwłaszcza po powrocie z Francji, był podziwiany przez mieszczan i ziemian, ale nie przez okolicznych chłopów, dla których nieważne było, że to wielki artysta. Budził zainteresowanie dopiero wtedy, gdy zatrudniał ich jako modeli do swoich obrazów. Za leżenie na łące czy stanie przy ognisku dostawali więcej niż za całodzienną orkę w polu. Józef był modny i ciekawy, ale to Adam budził prawdziwy szacunek.
Adam też malował?
Podobno tak, w rodzinie Chełmońskich wszyscy byli uzdolnieni artystycznie. Jednak nie wiem, czy zachowały się jakieś jego prace. Wcześnie zresztą poświęcił się swojej pasji, czyli medycynie, choć jego droga edukacyjna nie była usłana różami. Czasem z braku pieniędzy nie jadł przez kilka dni, by móc opłacić czesne. Dorabiał korepetycjami. Udzielał ich między innymi Marii, siostrzenicy Ignacego Barańskiego, lekarza, profesora Uniwersytetu Warszawskiego i filantropa, który dostrzegł w Chełmońskim wielki talent. Kilka lat później Maria została żoną Adama. Była bardzo mądrą i świetnie wykształconą kobietą, znała pięć języków. Przez całe życie wspierała działalność męża, tłumaczyła dla niego zagraniczne artykuły z prasy medycznej, porządkowała papiery, a równocześnie perfekcyjnie prowadziła dom i wychowywała dzieci. Dla Chełmońskiego rodzina też była bardzo ważna, starał się poświęcać jej jak najwięcej czasu, choć tego ciągle mu brakowało.
Przez 30 lat pełnił stanowisko ordynatora Szpitala Dzieciątka Jezus w Warszawie.
Ta placówka to było jego ukochane miejsce. Własnym kosztem wyposażał oddziały w książki, aparaty czy odczynniki. W szpitalu spędzał długie godziny, poświęcając je chorym i szkoląc asystentów, którzy licznie garnęli się pod jego opiekuńcze skrzydła. Był na bieżąco z nowościami ze świata medycyny, dzięki czemu lecznica miała zachodnioeuropejski poziom. Wprowadził wiele nowatorskich rozwiązań, zapoczątkował choćby systematycznie odbywające się posiedzenia kliniczne. Stworzył gazetę „Pamiętnik kliniczny”, która ukazywała się do 1938 r.
Dzięki zaangażowaniu Chełmońskiego Szpital Dzieciątka Jezus był pierwszą lecznicą w zaborze rosyjskim, w której stosowano mikroskop. Adam i jego podopieczni nie bali się trudnych przypadków, przeprowadzali zaawansowane, jak na te czasy, zabiegi. To wszystko sprawiło, że po zakończeniu I wojny światowej szpital mógł od razu wznowić działalność.
Mimo licznych obowiązków Adam Chełmoński potrafił znaleźć czas na pracę naukową, z imponującymi efektami.
„Terapia jego wielokrotnie tchnęła pewną oryginalnością: odskakiwała nieraz jaskrawo od powszechnie przyjętych szablonów, ale była ona zawsze gruntownie przemyślana i na dużym materiale trafnych spostrzeżeń osobistych oparta” – wspominał jego wychowanek Adam Lande. Na froncie I wojny światowej, w której brał udział, Chełmoński zaobserwował zjawisko, które później opisał jako głodowy zanik mięśni. W Polsce jego pracą nikt się nie zainteresował, ale żona przetłumaczyła ją na francuski. Po latach temat wrócił, bo okazało się, że chodzi o osteoporozę.
Wnikliwość pozwoliła opisać symptom, który nazwano od jego nazwiska – objawem Chełmońskiego. Do dziś naucza się o nim na studiach medycznych. Pomaga w rozpoznaniu zapalenia pęcherzyka żółciowego czy chorej wątroby. Badanie jest bardzo proste, polega na lekkim uderzeniu w okolicy prawego łuku żebrowego pacjenta. Wielu starszych lekarzy wciąż je stosuje, młodsi bardziej ufają USG, które bywa jednak zawodne, w odróżnieniu od rozwiązania zaproponowanego przez Chełmońskiego.
Adam wyprzedzał swoje czasy. W 1895 r. jako pierwszy zastosował wyciągi gnilne w leczeniu chorób zakaźnych. Zostało to zauważone przez wybitnego bakteriologa, profesora Romana Nitscha, bardzo pochlebnie wypowiadającego się o badaniach Chełmońskiego, który opisał je w pracy „Badania kliniczne nad wpływem wyciągu gnilnego na przebieg niektórych chorób zakaźnych” wydanej przez warszawską drukarnię Kowalewskiego.
Chełmoński pisał prace naukowe, ale również publikacje edukacyjne skierowane do osób, które rzadko sięgały po książki, zwłaszcza do chłopów.
Mieszkał na wsi, leczył okolicznych mieszkańców i doskonale znał ich problemy zdrowotne, które często wynikały z braku higieny. Dlatego napisał książkę, w której tłumaczył, skąd biorą się choroby. Była czytana przez sołtysów na rozmaitych zebraniach czy księży w czasie mszy. Tłumaczył, jak ważne jest mycie rąk czy załatwianie potrzeb fizjologicznych w odpowiednich miejscach. Chełmoński na różnie sposoby starał się edukować sąsiadów. Jeden z budynków swojej posiadłości oddał na potrzeby szkoły, pierwszej w tej okolicy. Po latach to samo uczynił jego syn Mateusz, który również został lekarzem. Podarował ziemię w Starem, gdzie wybudowano szkołę, istniejącą do dzisiaj.
Adam Chełmoński znacząco przyczynił się także do utworzenia pierwszego w kraju sanatorium dla chorych na gruźlicę, w Otwocku.
Tak naprawdę był największym sponsorem tej inwestycji. Wspierał także placówkę wiedzą medyczną. Jednak placówkę kojarzymy głównie z doktorem Józefem Marianem Geislerem, uznawanym za pomysłodawcę i założyciela sanatorium. Dlaczego nie wspomina się o Chełmońskim? Bo nie znosił poklasku i był bardzo skromny. W przeciwieństwie do brata, pożądającego aplauzu, nie odbierał odznaczeń, nie lubił się pokazywać czy bywać na przyjęciach. Chyba że podczas nich można było zdobyć pieniądze na szpital.
Chełmoński pracował niemal do ostatnich chwil, nawet gdy był już bardzo ciężko chory…
Cierpiał na niewydolność nerek. Dziś medycyna radzi sobie z tym schorzeniem, choćby dzięki dializom. Wtedy nie było takich możliwości. Ostatnie dni życia Chełmoński spędził w swoim szpitalu. Teoretycznie jako pacjent, ale nie przeszkodziło mu to w odwiedzaniu chorych czy dyskusjach ze współpracownikami o ciekawych przypadkach. Nie dało się go położyć do łóżka. Odwiedzały go całe procesje gości, którzy chcieli wyrazić wdzięczność ukochanemu doktorowi, który zmarł 6 listopada 1924 r.
Czy Józef kiedykolwiek namalował Adama?
Nie, przynajmniej nic mi na ten temat nie wiadomo.
Rozmawiał: Rafał Natorski